9 grudnia 2018 DaZiel 0Comment

Dla jednych to nic nadzwyczajnego, dla innych przestroga, by nigdy nie zakładać własnego biznesu. U mnie kwestia firmowych finansów miała jak najbardziej przypominać życie na etacie.

Wszystko płynie

Płynność finansowa była jednym z moich ulubionych określeń od kiedy jako dorosła osoba wpadłem w wir uznań i obciążeń (to najlepsze to niezmiennie „dywersyfikacja środków”). Początkowo reguła była jedna – byle na plus. Kiedy zacząłem pracę na etacie zasady nadal były w miarę nieskomplikowane: wydawać mniej niż się zarabia. Dopiero założenie działalności gospodarczej wymusiło na nas (bo finanse w rodzinie wspólne) jakąś przemyślaną strategię. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że to, co robię nie wiąże się praktycznie z żadnymi kosztami (potrzebuję komputera i Internetu, które posiadam bez względu na profesję). To bardzo ułatwia niemal każdy aspekt związany z zarządzaniem firmowymi pieniędzmi. Podobnie jest z VAT-em, którego nie płacę – to kolejne uproszczenie mojej codzienności. A oto mój sposób na zachowanie płynności.

Plan na życie bez długów w NCC

Jak wspomniałem, punktem wyjścia było upodobnienie prowadzenia firmy do roli pracownika, ponieważ o wiele bardziej niż bycie szefem zgarniającym cały zysk rajcuje mnie pewny przelew pewnej kwoty każdego miesiąca. Dlatego po ustabilizowaniu działania firmy oraz zdobyciu klientów, którzy w mniejszym lub większym wymiarze zlecają mi różne projekty, wyklarowała się kwota, którą roboczo nazywam moją pensją, która pozawala mi żyć na poziomie, jaki jest dla mnie wygodny. Trwało to około roku. Oczywiście gdybym zamienił Słupsk na Gdańsk, Warszawę czy Kraków, kwota ta musiałaby być wyższa. Droższa byłaby pizza na dowóz czy koszt mieszkania. Na szczęście zleceniodawców raczej nie interesuje, gdzie mieszkam, więc wybraliśmy miejsce, które kosztuje mniej.

Co składa się na jej wysokość?

  1. Dotychczasowe zarobki w pracy na pełen etat, które w dużym stopniu definiowały nasze życie. Nie zamierzałem od razu wyznaczyć sobie np. dwukrotnie większego celu finansowego dla firmy, bo to mogłoby mocno mnie zdeprymować.
  2. Koszty życia w Słupsku. Decydując się na to miasto mieliśmy na uwadze w dużym stopniu finanse. Funkcjonowanie tu jest po prostu tańsze, co przekłada się na to, ile muszę zarabiać, czy pozwolić sobie na określone przyjemności i odkładanie oszczędności.
  3. Realne możliwości NCC, czyli liczba zleceń w stosunku do czasu, poświęcanego na ich realizację. Niektóre są bardziej czasochłonne, inne mniej. Czasami zarobię dużo w godzinę, a jeśli wybiorę źle – męczę się pół dnia za grosze. Pół miesiąca nudzę się jak mops, by w ostatnim tygodniu nadrobić jakimś niespodziewanym projektem. Tak już niestety bywa, wszystkiego pewnie nie przewidzę, ale trzeba to uwzględnić planując budżet.
  4. Czas, jaki chcę poświęcić na pracę. Mam ten niesamowity komfort decydowania o tym, jak dużo pracuję w danym miesiącu. Kiedy zakładałem firmę marzyłem o dniu, w którym odrzucę pierwsze zlecenie. Dlaczego? Ponieważ to będzie oznaczać, że zarobiłem wystarczająco wiele albo mam do realizacji jeszcze tyle zadań, że wciśnięcie kolejnego będzie ponad moje siły. A to z kolei wiąże się z owymi zarobkami. Nigdy też nie ukrywałem, że pieniądze nie są dla mnie tak ważne, by poświęcić pracy tyle czasu, co w pamiętnym grudniu 2015, gdy pracując w elektromarkecie przekroczyłem znacząco 200 h pracy w miesiącu. Teraz, mimo że moje obowiązki są przyjemniejsze, a pensja zdecydowanie wyższa – nie zdarzyło mi się przekroczyć 140 h w miesiącu.

Firmowa pensja w praktyce

Bardzo szybko po założeniu działalności gospodarczej zdecydowałem się na konto firmowe, żeby grubą kreską oddzielić finanse osobiste z firmowymi. Czym innym jest bowiem przelew za usługi księgowego oraz opłacenie ZUS-u niż zapłacenie blikiem za kupione na Allegro środki czystości czy płatność kartą w Biedronce. Dzięki temu rozgraniczeniu łatwiej orientowałem się w realnym zysku firmy i faktycznych wydatkach na życie. Samo posiadanie dwóch kont nie przeszkadza w niczym i w moim przypadku nie generuje dodatkowych kosztów. Zwłaszcza teraz, kiedy „przeniosłem się” z całym dobytkiem do jednego banku, przeskakiwanie między jednym a drugim ogranicza się do kliknięcia w odpowiednią zakładkę. Ustalonego dnia każdego miesiąca dokonuję tzw. przelewu własnego i zasilam konto osobiste. To daje mi stabilizację oraz nie skłania do zbytniego szaleństwa. Gdy przydarzy mi się dobry miesiąc nie biegnę wybierać największego telewizora, bo wiem, że te pieniądze zobaczę (lub nie) dopiero po swego rodzaju kwarantannie.

Pojawiły się nadwyżki – co dalej?

No dobra, wszystko fajnie, ale co z miesiącami, kiedy zarobię więcej niż zakładany pułap wypłatowy. Tutaj cały na biało wkracza mój tzw. system premiowy. Wraz z pomysłodawcą całej tej idei, czyli moją żoną, ustaliliśmy strategię postępowania z ewentualnymi nadwyżkami, które zostają na firmowym koncie. Pierwszym zadaniem było zbudowanie finansowej poduszki, która złagodzi ewentualne potknięcie NCC. Zamiast nerwowo sprawdzać w Google Maps gdzie mogę zaciągnąć chwilówkę, zagwarantowałem sobie rezerwę przeznaczoną na koszty stałe działalności (księgowy, ZUS, media).

Drugi etap to zbieranie tzw. funduszy. Są to określone kwoty, które mają zapewnić mi spokój w czterech sytuacjach: kiedy zechcę wziąć urlop (a brak pracy przy DG oznacza brak wpływów, dlatego comiesięcznie kwotę, dającą przez 11 miesięcy wspomniane sumę, którą przeleję sobie mimo nic nierobienia przez cały miesiąc), będę musiał kupić sprzęt (biurowy, elektroniczny, materiały eksploatacyjne), będę chciał rozwijać się (np. zainwestować w kurs bądź książkę czy prasę branżową) oraz opłacić media (chodzi tu o coroczne wydatki w stylu opłaty za domenę, hosting, itp.).

Kolejne nadwyżki wypłacę sobie w systemie zbliżonym do tego, jaki funkcjonuje w wielu korporacjach. Aby utrzymać mobilizację do wykręcania dobrych wyników, wprowadziliśmy premię kwartalną, która stanowi 50% uzyskanej przez 3 miesiące nadwyżki oraz premię roczną, stanowiącą 60% reszty zarobionej nadwyżki w ciągu roku kwoty. Kwestie procentów są umowne i tak naprawdę od przedsiębiorcy zależą, jak wysokie będą. Jedni potrzebują wynagrodzić sobie trud kosztownymi wakacjami, inni (w tym ja) zadowolą się mniejszą przyjemnością oraz satysfakcją z dobrze wykonanej pracy.

Słaby miesiąc nie tak bolesny

Ustalenie sobie regularnej wypłaty ma jeszcze jeden plus, którym jest mniejszy ból w przypadku miesiąca, w którym nie uda mi się osiągnąć zakładanego pułapu. Wtedy pieniądze z konta firmowego, które miały zostać wypłacone w formie premii, automatycznie łatają dziurę w domowym budżecie. Jak w korporacji – nie ma wyników, nie ma premii – uczciwy układ, który uzgadniam z samym sobą. Znaczenie czysto psychologiczne też jest ważne. Nie mam wtedy tak dużego poczucia straty i łatwiej jest zakasać rękawy do wytężonej pracy w kolejnym miesiącu.

Dobra, kończę ten i tak przydługi post, a na wszelkie pytania odpowiem w komentarzach. Kolejne wpisy o tym, jak udaje mi się funkcjonować na rynku i jak wyglądała moja firmowa droga już niebawem.